Przedwczoraj na niezapomnianym koncercie Marcusa Millera na Ołowiance, po raz pierwszy poczułem nić łączącą mnie z trójmiastem, rodzaj symbiozy, wspólną historię. Był to niezapomniany wieczór bynajmniej nie z powodu świetnej formy jazzmana. O wiele bardziej zapadającą w pamięć uroczystością,były dla mnie zaślubiny z Gdańskiem.W lekko udramatyzowanej i niestety patetycznej pozie dokonał się sakrament na zawsze wiążący mnie z tym miejscem.Obyło się bez kamer i medialnego szumu,bez blichtru i cekinów.Nawet fajerwerki rozświetliły niebo trochę spóźnione.Co najważniejsze jednak,to fakt, iż Motława przyjęła mnie bez zwłoki,a zaraz potem oddała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz